Doszły mnie słuchy, że w kategorii „O mnie” powinnam zawrzeć coś więcej niż informację: „Jestem Joanna”.
To prawda. Opis nie dość, że banalny, to jeszcze niezgodny z prawdą. Udało mi się nakłamać w jednym zdaniu. Niedopowiedzenie może być kłamstwem najbardziej perfidnym, bo zakamuflowanym.
Tak naprawdę przez większość czasu nie jestem „Joanną”.
W pracy jestem „szefową”. Zwłaszcza kiedy z czymś się spóźniam. Pani Ania nie zwraca wtedy uwagi na krępującą relację pracodawca–pracownik, tylko mówi do mnie w trzeciej osobie, jak o kimś nieobecnym, i pozwala sobie na nieco ostrzejszy ton. „Szefowa pamięta o grafiku na jutro” – upomina. „Szefowa musi jeszcze zapłacić za pralnię” – ostrzega. Używa też „szefowej” jako straszaka wobec niesfornych gości. „O, to jest temat dla szefowej!” – grozi.
Bawimy się wtedy w dobrego i złego policjanta. Pani Ania jest tym dobrym. To nie działa, jeśli trafi na stałych gości, którzy pamiętają mnie z czasów początku firmy, gdy wszystkim zajmowałam się sama. „Naszej pani Asi?” – pytają. Jest to chyba ulubiona rzecz w mojej pracy, bo potwierdza, że byłam całkiem niezła w swojej robicie, skoro po kilku latach dalej jestem „ich panią Asią”, u której wynajmuje się mieszkania podczas wakacji.
Sama pani Ania nazywa mnie czasem po prostu „Asią”, ale tylko wtedy, kiedy nie słyszę, lub kiedy myśli, że nie słyszę. Przy mnie mówi: „pani Asia”.
„Panią Asią” jestem też po 15.00 i koło 8.00, kiedy przebywam w szkole. Chyba że moje dziecko coś przeskrobie. Wtedy dyrektorka uśmiecha się do mnie serdecznie, macha z oddali i krzyczy: „Pani Joanno…!”. „Joanna” zapowiada kłopoty.
Nigdy nie dostałam listu z urzędu skarbowego rozpoczynającego się od radosnego: „Dzień dobry, Asiu, chyba pomyliłaś kwotę podatku! Proszę, dopłać brakujące dwadzieścia złotych”. Nie, nigdy tak nie napisali.
Przez kilka lat funkcjonowałam też jako „Joanna – nazwisko – nazwa firmy” na jednym wydechu. Z uśmiechem. Jakbym informowała o wygranej w totolotka. Potem padała dobra wiadomość: pakiety premium w obniżonej cenie, szybszy internet, kontener morski sprzedam, miejsce na reklamę. Trudno się tego oduczyć. Prywatne telefony odbieram wiązanką: „Joanna – nazwisko – firma”.
„Jestem Asią z dodatkiem” – urodziłam się pod koniec lat osiemdziesiątych,chociaż o mój ’89 rocznik pachniał już obiecującą dostatek i szczęście zapowiedzią lat 90.
W tym czasie imię Asia było bardzo popularne. Każda modna lub mało kreatywna matka nazywała tak swoje dziecko. Wszędzie było pełno Aś, dlatego każda dostawała słowo uzupełniające. Bywałam więc „małą Asią”, „czarną Asia” (za plecami), „Asią żyletą” (bardzo ukrywane), „Asią od Łukasza” (dla znajomych męża).
W pewnych kręgach tylko “Asią”. Jeśli byłam jedyną dziewczyną, mogłam mieć tylko . Zawsze lubiłam męskie towarzystwo, więc czasem udawało mi się wejść do świata facetów jako kumpela. „Kumpela Asia”. Prawie jak kumpel.
Po wybuchu popularności Joanny Krupy nazywano mnie „Dżoaną”. Robili to tylko ludzie, którzy znali mnie powierzchownie.
Jestem też „matką”. Celowo zostawiłam to na koniec, bo nie lubię definiowania przez macierzyństwo. To jedna z ról w tym cyrku nazywanym przesadnie teatrem życia. „Zobacz, czy matka już idzie” – mówi mąż, kiedy planujemy rodzinne oglądanie filmu. „Zapytaj mamy, gdzie są czyste ręczniki, zapas szamponu, ten taki garnek z takimi uszkami….” – za rzeczy związane z domem odpowiada mama bezimienna. Przez krótki czas byłam „mamusią”, ale po tym określeniu zawsze następowała litania próśb o rzeczy niedozwolone i wielokrotne proszenie: „Mamusiu, a mogę zjeść chipsy zamiast kolacji?”, „Mamusiu, a mogę oglądać telewizję w nieskończoność…? „Mamusiu…!”. Stanowczo oprotestowałam mamusiowanie.
Jestem jeszcze „panią mamą Sylwii” – dla dzieciaków z podwórka i szkoły, „mamą Sylwii” – dla rodziców tych dzieciaków, „Joasią” – dla tych, którzy nie znają mnie wcale (i Piotra, z którym nagrałam kilka odcinków), „Sztuką Przetrwania” – dla czytelników bloga, „Pogaduchą” – dla słuchaczy mojego podcastu.