23 – Kamil Kozieł czyli od miłości do luksusowych samochodów do teorii czerech warstw prezentacji

 

Od kilku lat przemierza Polskę głosząc dobrą nowinę. Przeanalizował setki godzin nagrań, rozłożył na czynniki pierwsze najlepsze światowe wystąpienia i opracował strukturę czterech warstw prezentacji. Uczy jak mówić, by przekazać to, co najważniejsze. Jak zaintrygować słuchacza i sprawić, aby przekaz był nie tylko jasny, ale i interesujący.

Wygrywał największe konferencje, a dziś w godzinnej rozmowie opowiada, co go motywuje, kto był dla niego inspiracją i skąd w nim ta ciągła potrzeba rozwoju.

Facebooku

Zobaczcie koniecznie wystąpienie, w którym Kamil Kozieł oraz Piotr Bucki opowiadają o narracji, którą udostępnisz.

Kamila możecie śledzić na instagramie:

Facebooku:

#lilith – kot, który stanął na pudle #ilovemkt. @cezarylech, mam pomysł na nowy Line-up ;)Cc. @luiza0326#cat #winner #award #silver #keynotespeaker #player #marketing #warsaw #presentation

Opublikowany przez Kamil Kozieł Czwartek, 31 maja 2018

Jeśli wolicie czytać niż oglądać a chcecie wiedzieć więcej o prezentacjach, wpadajcie tu.

 

Wolisz czytać? Proszę bardzo 😉

 

 

 

Robiłeś kiedyś slajdy w excelu?

KK. – Tak, szczerze mówiąc, tak. Robiliśmy kiedyś grę w węża w excelu ,którą potem prezentowaliśmy. Nieważne w jakich okolicznościach, trudno to będzie wyjaśnić dość szybko i uzasadnić tę historię, ale powiem tylko tyle, że to był zakład, więc nie mogliśmy go przegrać. Musieliśmy napisać go w VB, tę grę w excelu – węża, a później prezentowaliśmy ją na dużym rzutniku.

Czyli nic odkrywczego nie wymyśliłam. Starałam się… jesteś moim gościem, ponieważ robisz fajne rzeczy. Aktualnie robisz prezentacje, ale zanim zacząłeś je robić, zajmowałeś się zupełnie innymi rzeczami, jak wszyscy ludzie, bo chyba nikt się nie urodził robiąc prezentacje. Chodziłeś do szkoły, chodziłeś do liceum… o, właśnie… czy  już wtedy miałeś  jakieś plany na życie?

KK. – Zupełnie inne – szczerze mówiąc – zupełnie inne niż to, co robię teraz w życiu zawodowym. Plan był dość prosty. Chciałem się dostać na SGH i studiować ekonomię, potem zahaczyć się w jakimś korpo na praktyki, piąć się po szczeblach etycznej drabiny. Taki oto był mój pomysł na życie! Właściwie była to kopia tego, co robił z fajnym efektem mój brat. Bo muszę dodać, że mój brat jest dużo racjonalniejszą i fajniejszą wersją mnie, sześć lat starszą! Tak to trochę jest, że jak dobrze żyjesz z rodzeństwem, to kopiujesz jego plany. Mój był właśnie taki, ale – jak to bywa w życiu – czasem ono płata figla! Mój plan padł w momencie, kiedy nie dostałem się na SGH z powodu olania jednego z czterech najważniejszych egzaminów. To jest bardzo zły pomysł, żeby wysłać kogoś, kto nigdy w życiu nie imprezował razem z 10 jego kolegami na cykl przygotowawczy. Dużo się nie uczyliśmy! Nie dostałem się na SGH, dostałem się na akademię ekonomiczną, a potem poszło jakoś wszystko zupełnie inaczej niż planowałem.

Ilustracja do podkastu Pogaducha

Czyli jak poszło?

KK. – Gdybym chciał przedstawić najszczerszą wersję tej historii, to  dostałem się na Akademię Ekonomiczną w Poznaniu za sprawą przypadku. W liceum wymyśliłem sobie, że będę się uczył hiszpańskiego. Moja wada wymowy okazała się w nauce tego języka akcentem!   

Też się uczyłam hiszpańskiego i strasznie mi odpowiadało to, że jak coś seplenię to mówią, że to akcent z innego regionu hiszpańskiego. I możesz robić co chcesz.

KK. –  I inny dialekt. Mój brat był na studiach w Hiszpanii przez rok i stąd też ta moja małpia miłość do tego języka. Nauczyłem się go bardzo szybko. Zdałem maturę z hiszpańskiego prawie na 100% i byłem niezły z matmy, więc te dwa wyniki wystarczyły mi, żeby dostać się na dowolną uczelnię, która to premiuje, więc dostałem się na akademię przypadkiem. Na SGH to nie wystarczyło, bo trzeba było wybrać jeszcze historię lub geografię, a tego nie ogarnąłem.

Robiąc to co lubiłem robić, gdzieś pojawiały się jakieś dziwne okazje, które albo mogłem wykorzystać w tym momencie, kiedy miałem do tego za mało umiejętności, albo… No i dostałem telefon od swojego brata ciotecznego, który mówił: „Hej, jest szkolenie do poprowadzenia. Poprowadzisz?”

No dobra, ale do mnie nikt nie zadzwonił i nie powiedział czy bym sobie poprowadziła szkolenia. Czy to z czegoś wynikało, czy był po prostu tak zdesperowany?

KK. – Tak, przeważnie takie okazje, które dostajesz, wynikają z tego, że plany, które sobie ktoś założył nie wypaliły i ty jesteś ostatnią deską ratunku, po którą normalnie by nie sięgnął. Albo ty, albo nic z tego. Pierwszym kluczem, który sporo zmienił było to, że byłem jedyną osobą na całym roku, której nie udało się dostać do AISEC. Jest to sporym osiągnięciem, nie dostać się do charytatywnej organizacji studenckiej, która pracuje totalnie por bono. Zostałem określony na rekrutacji jako niezdatny do pracy w grupie, czy jakoś tak, nie pamiętam. Na zasadzie “Nie wiem jak tu trafiłeś, ale prawdopodobnie musisz mieć pokój sam.” I to był taki jeden katalizator, który zmusił mnie do tego, że zacząłem sobie szukać pracy. Zadzwonił wtedy telefon mówiący; „chcesz poprowadzić szkolenie?” – Nie umiem prowadzić szkoleń!

Ale jakąś wiedzę musiałeś mieć, bo z czegoś to szkolenie było? Ja prawdopodobnie umiem prowadzić szkolenia, ale nie mam wiedzy, którą mogę przekazać.

KK. – Tak. Pierwszy projekt, jaki dostałem do zrobienia dotyczył html. I ja znałem wtedy html, to był 2005 rok. Wtedy nie było wiele osób, które jakkolwiek kojarzą technologię. Zresztą html – trudno to nazwać technologią. Więc wziąłem tę propozycję. Na początku ją odrzuciłem, ale później dowiedziałem się, że to jest jakieś 500 zł za dzień, więc pomyślałem sobie, że to nie jest taka zła propozycja! Szkolenie miało być za dwa tygodnie.

Dwa tygodnie totalnego stresu i przygotowania. Wchodzę na salę szkoleniową w garniturze ze studniówki. Tam siedzi dwóch panów koło trzydziestki. Zapytali: „Na html’a? Siadaj, trenera jeszcze nie ma”. Taki był mój początek przygody prowadzenia szkoleń. Potem non stop dostawałem propozycje, których nikt inny nie chciał wziąć. Ale jeśli jesteś na początku drogi, nie masz hajsu, podoba Ci się w miarę to, co robisz, nie wiesz czy będziesz miał dalej lepszą opcję w życiu, masz do wyboru – rozciągasz dobę i się uczysz albo nie bierzesz tych rzeczy i nie wiesz czy przyjdą drugi raz. Ja mam problem z odmawianiem, zwłaszcza rzeczy, które mi się bardzo podobają. Po prostu brałem te elementy, pracując i ucząc się po nocach.

Chciałam, aby to było jasne dla każdego – Ty robiłeś strony czyli zaczynałeś od tego, że musiałeś się czegoś nauczyć. Byłeś wtedy w liceum? Miałeś programistyczną bazę i potem z tego szkoliłeś? A teraz? Nie zajmujesz się już IT?

KK. – Tak, robiliśmy to w liceum. Już nie zajmuję się IT, ale najpierw poprowadziłem tych szkoleń około osiemdziesiąt, a potem równie głupim zbiegiem okoliczności wylądowałem jako wykładowca na SGH, na podyplomówce mając 20 lat! Po prostu nikt tego znów nie chciał wziąć! W  czwartek wysypał się wykładowca, więc zadzwonili i powiedzieli, że albo Ty, albo kary umowne. Odpowiedziałem, że nawet jak ja, to i tak prawdopodobnie będą kary umowne. Pojechałem, poprowadziłem, przetrwałem ten weekend. Jak skończyłem ten wykład, to podszedł do mnie typ z jednej firmy, której nazwy nie mogę wymienić. Powiedział: „Może poprowadzisz dla nas szkolenie? Mamy 160 osób do przeszkolenia. Podstawy i zaawansowane. Co Ty na to?”. No i ja wtedy przeliczyłem, że zarobię w pół roku mniej więcej tyle, ile bym zarobił w ciągu najbliższych 6 lat i potrafię już to zrobić, bo to są rzeczy, na których się znam. Wystarczyło kupić 10 komputerów, dogadać się z nimi, przyjąć pierwszy duży projekt. No i tak założyłem pierwszą firmę, która do dzisiaj funkcjonuje i dalej szkoli z excela. Dzisiaj już jestem tam tylko udziałowcem, prowadzi to mój wspólnik. To mnie wprowadziło do świata akademickiego i szkoleniowego zupełnie innymi drzwiami. Czyli takimi ,których nikt nie chciał otworzyć, bo szkoliliśmy z rzeczy niewygodnych czyli z Projecta. Jest to trochę IT, trochę zarządzanie projektami, trochę nie wiadomo co. Regularnie się uczyliśmy na początku rzeczy, których nikt nie chciał się uczyć i tak braliśmy projekty, których nikt nie chciał brać.

Mało kto zakłada firmę w wieku lat 20. To jest jednak przerażające, bo są netto-brutto, zyski-straty, jest ryzyko, ZUS do zapłacenia. Ludzi to przeraża. Ty zawsze miałeś w sobie coś przedsiębiorczego, mniej się bałeś, radziłeś sobie z tym? Czy nie zauważasz czegoś takiego?

Myślę, że było kilka elementów. Po prostu tak się stało. Po pierwsze, jestem blacharą archetypową, w związku z czym zawsze kochałem samochody i nie miałem hajsu na te samochody, a chciałem mieć. To była moja pierwsza motywacja – chciałem mieć samochód, więc potrzebowałem pieniędzy. To była taka prymitywna motywacja. Druga rzecz była taka, że jarały mnie te projekty, cieszyło mnie to, że mogę zrobić coś  pięć lat wcześniej niż reszta. Trochę na zasadzie – jak masz 19-20 lat i nie wyjdzie ci to w tym momencie, prawdopodobnie będzie to bardzo smutne, ale co będzie gorszym scenariuszem? To, że ci nie wyjdzie pomimo wszelkich możliwych prób czy to, że mam zajebistą opcję poprowadzenia wykładu na SGH mając 20 lat, ale stwierdziłem, że jednak trochę za małe kulki były, żeby się podjąć tego wyzwania.

Nie przeraża Cię to ? Nie paraliżuje strach? Czasami wielu osobom tłumaczę, że jeśli coś zrobisz i nie wyjdzie, wrócisz do punktu wyjścia i nic się nie stało...

Czasami może się stać to, że stracisz reputację… Jasne, że paraliżowało, ale to było… jak to ładnie powiedzieć? Powiedzmy, masz umiejętność robienia czegoś na 5 i dostajesz zadanie na 6,5 – to nie jest zadanie na 10 obiektywnie rzecz biorąc, więc masz jakiś czas redukcji dysonansu między miejscem, gdzie obecnie jesteś, a miejscem, gdzie chciałbyś być. Przyjmujesz zakład z samym sobą i albo to zrobisz, albo nie. Szacujesz jakieś prawdopodobieństwo. Chyba nie zdarzyło mi się nigdy w życiu wziąć czegoś, o czym wiedziałem, że nie mam szans tego zrealizować.

Masz doświadczenie sama ze sobą, na zasadzie „jak szybko się czegoś uczysz”. Rzeczy technicznych uczyłem się zawsze bardzo szybko. Wiedziałem, że znam materiał. Wiem, co jest do zrobienia i szacowałem czy się uda. Nie zawsze będzie się udawało. Masz wiele planów, uczysz się po prostu kombinować. Moja wychowawczyni, pamiętam nawet jej nazwisko, z pierwszego roku, powiedziała: „Pamiętajcie, student, który nie umie kombinować, nie jest długo studentem”. To mi utkwiło w pamięci. Żeby było ciekawiej, to ja pracowałem w Warszawie, a studiowałem dziennie w Poznaniu. To wszystkich frustrowało, włącznie z moimi rodzicami!

Ogarnąłeś, czyli się da. 

KK. – Tak, aczkolwiek mam pewne osiągnięcia! Jestem rekordzistą Akademii Ekonomicznej w Poznaniu w dwóch kategoriach. Wśród osób które ukończyły studia, z uwagi, że pracowałem całe studia, a może z uwagi, że byłem mniej bystry niż reszta, choć raczej z uwagi na to pierwsze, kończyłem studia z astronomiczną średnią 2,97. Ale ukończyłem…

Przez całe studia miałem 52 dwóje łącznie, co oznacza 5,2 dwój na semestr.

Ale da się skończyć. To jest optymistyczna dla mnie informacja, bo moje studia czekają, aż się obronię. Nie mogą się doczekać i wysyłają mi takie listy, że mnie wyrzucą z uczelni, jeśli się nie obronię.

KK. – Ja oddałem pracę magisterską o 23.58 na systemie, a miałem termin do północy.

Lubisz tak pracować, na ostatnią chwilę? Czy wyszło tak w tym przypadku? Ludzie różnie pracują, jedni tak, że muszą mieć wszystko zaplanowane i dużo wcześniej poukładane, a niektórzy lubią, jak im się czas kończy i dopiero wtedy otwierają im się klapki w mózgu, które są potrzebne do domknięcia projektu.

KK. – Ja miałem permanentnie przeciążony kalendarz, to z tego wynika. Myślę, że na różnym etapie życia powodów dlaczego tak było, było sporo. Wtedy akurat polegało to na tym, że nie chcesz tracić tej okazji, którą ktoś ci daje, pomimo że trochę wiecie, że to zagranie jest hazardowe, że to nie jest pewniak. Więc nie chcesz też stracić zaufania tej osoby. Z tego to wynika, dlatego ja nie robiłem tego na ostatnią chwilę, tego było po prostu bardzo dużo. Masz do poprowadzenia szkolenie z excela, jesteś na etapie, na którym znasz excela tak jak każdy zna po liceum. Jesteś na studiach informatycznych, więc coś tam mniej więcej ogarniasz. Masz do przeprowadzenia szkolenia z excela podstawowego i… pamiętam tę scenę! Siedzimy sobie podczas, mentorujemy – czyli w szkoleniu e-learningowym odpisujemy na maile z zakresu Projecta. Kumpel z sali, który obok mnie też prowadzi ten kurs, odbiera telefon i rzuca słuchawką. Pytam, co się stało:

– Muszę poprowadzić jakiś durny, najprostszy, najtańszy z możliwych kursów w sobotę, a zaplanowałem sobie wyjazd z żoną.

Pamiętam, jak on jest taki wkurzony, a ja na to:

– Ale, zajebiście, stary – ja poprowadzę.

– Nie znasz excela…

– No tak, ale jest środa!

Więc teraz – obiektywnie – czy to było nieprofesjonalne? Pewnie trochę tak, ale z drugiej strony nie to, że byłem totalnym głąbem z excela. Znalazłem wolne dwadzieścia cztery między środą a sobotą. Nauczyłem się na poziomie zaawansowanym tak, że byłem w stanie przeprowadzić te wszystkie ćwiczenia. Powiedzmy, moi kursanci byli na 3, to ja byłem na 6.

To jest często powtarzane przez osoby, które uczą innych, że nie trzeba być ekspertem, tylko trzeba wiedzieć trochę więcej niż ludzie, których uczysz.

KK. – Dziś już bym tak nie potrafił. Stwierdziłem, że nie mam potrzeby brania takich projektów, bo już trochę wiem o tym, co robię, więc mogę brać projekty, które miałem, ale jest taki okres w życiu, w którym musisz starać się bardziej niż reszta żeby szybciej rosnąć. Super prosta zależność. Znasz swoje możliwości, mniej więcej jesteś w stanie je szacować albo przyjmujesz zakład. Oni i tak wszyscy byli w dupie. Czy ja mogę przeklinać?

Możesz mówić. Ja starałam się nie przeklinać i przez dwa odcinki się udało.

KK. – A więc oni mieli przejebane, ponieważ byli bez trenera, mieli ustawioną grupę, która wypełniała testy przed przyjściem na excela. Wyszło im średnio 3,5% całego testu, co oznacza, że potrafili otworzyć excela i zapisać pliki. To był koniec ich umiejętności. Nie byłem totalnym idiota przed tym, a po tych 3 dniach dostałem z tego szkolenia 5,0 czyli najwyższą możliwą ankietę z dwudniowych zajęć, które pierwszy raz prowadziłem w życiu. Wtedy pomyślałem „jestem naturszczykiem”. Na drugim szkoleniu okazało się, że jednak nie, więc gdzieś te schodki były. To jest najważniejsza rzecz, której nauczyłem się przez całe życie: jeżeli chcesz robić naprawdę coś fajnego, to jedyny warunek to jest continuous learning. Cały czas się uczysz, cały czas szukasz rzeczy, które przybliżają cię do miejsca, w którym chcesz być i znajdujesz je w taki sposób, że analizujesz, co umieją ludzie, którzy robią to, co ty chcesz robić. Dotyczy to absolutnie każdej dziedziny.

Jak to się stało, że w pewnym momencie byłeś związany ze stand up’em?

KK. – To już jest bardzo długa historia.

Ja znam różne punkty z Twojej kariery i jest ten moment, w którym miałeś lat 20, założyłeś firmę i potem kolejnym punktem jest to, że masz coś wspólnego ze Stand Up Polska. Czy standuperzy zajmują się excelem?

KK .- Tak bardzo, jak to tylko możliwe, nie zajmują się excelem. Jakieś pięć czy sześć lat później firma IT się rozwinęła. Po długich turbulencjach mam 26 lat i fajne, a zarazem super frustrujące życie. Zarabiałem tak, że nie musiałem się martwić o nic jak na ten wiek, bo nie miałem rodziny. Mam mieszkanie, ale to jest mój jedyny koszt. Wpada mi wystarczająco dużo złota co miesiąc, żebym nie musiał tego przejeść. Pracowałem 8-12h w tygodniu, więc nie przeciążałem się i wpadłem w taki stan – depresja to jest spore słowo, bo to nie jest choroba, ale taką permanentna apatię. Zorientowałem się, że to co robię w życiu mnie nie bawi. Mogę robić to cały czas, to się prawdopodobnie utrzyma, będę tylko korygował i jeżeli zostanę w tej firmie i będę robił to, co robię do tej pory. Uznałem, że jestem za głupi technicznie (i to mówiłem otwarcie w firmie, że ja tego biznesu nie poprowadzę dalej, w sensie, że nie rozwinę go technologicznie, bo ja jestem za krótki.) Musiałbym ponieść duży koszt nauczenia się rzeczy takich super technologicznych, które przeniosą ten biznes z poziomu sprzedaży prostych rzeczy IT na poziom trudnych rzeczy IT i ten koszt jest za duży.

Ta firma była tylko Twoja?

KK. – Wtedy tak. 1% miał mój brat, więc można powiedzieć, że tylko moja. Prowadziłem ją autonomicznie. Natomiast team liderem był mój przyjaciel, który dziś prowadzi firmę, jest wspólnikiem. Pewnego dnia powiedziałem, że muszę znaleźć inną dziedzinę, która będzie mnie bardziej jarała. Ja stworzę nowy obszar biznesu. W firmie masz zawsze tak, że masz kogoś, kogo nazywamy biznes deweloperem. Bardzo często utożsamia się ze sprzedawcą, to nie jest do końca sprzedawca, to jest osoba, która tworzy biznes. Ona szuka rzeczy, których rynek będzie potrzebował, wyznacza trendy, jak to należy zrobić. Oczywiście w większych organizacjach wygląda to inaczej, ale w małych tak to jest. Biznes deweloper to jest ktoś, kto ma hybrydowe kompetencje, co jest super trudne. Czyli ktoś, kto rozumie tych ludzi, którzy potrzebują tych usług, ale też tych ludzi, którzy to wykonują. Wiec jest to super trudne, bo musisz być w pewnym uproszczeniu kimś, kto wie jak się tworzy kod i kimś, kto wie dlaczego ktoś korzysta z tego kodu. Kimś, kto potrafi to jednocześnie sprzedać w małym biznesie.Trudno mi było to łączyć, nie wyrabiałem się, przestawało mnie to bawić, więc nie rozwijałem tego dalej. Myślałem – obudzę się za 10 lat i będę prowadził mały biznes siedmioosobowy w tym samym miejscu tylko wymieniając kadrę. Jak prowadzisz taki biznes, niespecjalnie masz czym ściągnąć do siebie superludzi, bo nie możesz im zapłacić nie wiadomo jak dużo, bo nie masz takiej skali. Nie za bardzo się rozwiniesz. Ja byłem w miejscu stagnacji i mnie to strasznie wkurzało. Pomyślałem, co jest taką rzeczą w życiu, która zawsze szła mi trochę lepiej niż reszcie. Były to po prostu prezentacje i wystąpienia. Wtedy zrobiłem najmądrzejszą rzecz w życiu!

Zastanawiam się jeszcze nad taką rzeczą… Mówisz, że mógłbyś ciągnąć to w nieskończoność i prowadzić. Czy to faktycznie tak jest, że jesteśmy to w stanie  w taki sposób kontynuować, jeśli nas to zupełnie nie bawi i gdzieś czujemy stagnację. Ja – w momencie kiedy swoją firmę rozwinęłam i ona już działa – to przestała mnie bawić, to musze szybko wymyślić, co z nią zrobić. Czuję, że bojkotuję całą moją firmę, bo zostawić – nie, oddać – nie, odejść – nie, nie wiadomo co… To nie jest tak, że ja jej nie rozwijam, tylko to jest tak, że ja ją hamuję gdzieś na podświadomym poziomie. Zastanawiam się czy jest taka opcja – prowadzić ją wbrew sobie czy może być ciężko. Co zrobiłeś?

KK.- Totalnie sympatyzuję z tym, co powiedziałaś, tak bardzo, że aż łzy mi się cisną. Ja nie potrafię się nudzić w pracy. Niektórzy na pewno potrafiliby to robić. Dochodzisz do stabilnego biznesu, on się kręci, jest super fajnie. Życie zawodowe to jest twoje “A”, życie prywatne to jest twoje życie “B”. Ja nigdy nie potrafiłem tego odróżnić, zawsze mi się zlewało. Jak uwielbiałem swoją robotę, to potrafiłem pracować super dużo, a jak zaczynała mnie frustrować i nudzić, to szukałem sobie innych opcji. Ja nie potrafię… Ale to nie jest jedyna droga! Jeżeli dochodzisz do stabilnego biznesu, to musisz szukać innych ścieżek.

Są ludzie, którzy zaczynając budować biznes, marzą o tym, że on będzie stabilny. Wtedy dopiero się świetnie bawią, jak to jest stabilne.

Na moje życie prywatne na pewno fajnie  by to wpływało, bo dochodzisz do miejsc, w którym masz dużo czasu, relatywnie dużo pieniędzy, nie musisz wiele korygować – to się utrzyma. Tylko ja tego nie chciałem, znowu moja miłość do szybkich samochodów się pojawiła, bo stwierdziłem, że to nie jest tak fajne, że mógłbym moje blacharskie marzenia realizować.

Ja realizuje moje blacharskie marzenia używanymi samochodami. Już mam takie szesnastoletnie Mercedesy, Audi A6 w automacie.

KK. – Ja to szanuję. Właśnie takim moim marzeniem, które zrealizowałem  w ten sposób było Subaru WRX, kupione totalnie sercem.

Jestem uczulona na Subaru po tym jak rozpadła mi się w drodze do Holandii!

KK. – Mnie też się rozpadło Subaru.

Bo one się rozpadają…

KK. – Rozpadają się, jak je źle kupisz. Jak kupisz nowe, to się nie rozpadają, jak kupisz używane, zajeżdżone i zniszczone…

Ja nie jestem na tym poziomie, żeby sobie kupować nowe. Z salonu to mam golfa, ale też jest blacharski.

KK. – To znowu byśmy się dogadali. Ja miałem WV Scirocco R, jak już mi się trochę ustabilizowało. Super-fajny samochód, taki ostatni gówniarski. Nie sprzedam go nigdy – za duży sentyment. Jak gdzieś ci czegoś brakuje, to masz dwie możliwości: albo sobie to skompensujesz innymi rzeczami w życiu, albo będzie cię to bolało coraz bardziej. To nie jest takie jak w Family Guy, że siada sobie wielka ośmiornica przy stole i mówią, żeby ją zignorować, to może sobie zniknie. To rośnie i coraz bardziej boli.

W 2012 założyliśmy IT School. Wkręciłem się, zacząłem oglądać  TEDy i pomyślałem, że może to się da jakoś sklasyfikować. Zrobiłem najmądrzejszą rzecz w życiu. Wziąłem 100 TEDów, obejrzałem je wszystkie i zacząłem szukać części wspólnych, co sprawia, że tak jest.

TEDy są krótkimi formami, które trwałą 19 minut i warunkiem, żeby tam wystąpić jest to, że dzielimy się jakąś treścią, która ma innym pomóc, ma nas zainspirować.

KK. – Nie tylko. Dokładna geneza TEDa to jest „ideas worth spreading” czyli mamy coś, co ma się roznieść. Teoretycznie powinno być inspirujące za każdym razem. Właściwie to prawie zawsze jest szeroką rzeczą. Wiesz od czego pochodzi skrót TED? Technology, Entertainment and Design. Od tego się to wzięło pierwotnie, jakiś faktor inspiracyjny jest, to są ludzie, którzy pragną zmienić świat. Górnolotnie oczywiście. Ale przerwałem Ci w pytaniu…

Tak, bo pytaniem było skąd z TEDa do stand up’u?

KK . – Stand up wykluł się całkiem przypadkiem. Tak samo jak wykluło się wszystko w moim życiu fajnego i gorzkiego jednocześnie. Czyli ktoś bardzo czegoś chciał i ja byłem akurat w tym miejscu, mając dziesięć innych projektów na głowie. Stwierdziłem, że to jest wspaniały pomysł. Zaczęło się od prezentacji, a nie od TEDa. Zdekonstruowałem sobie te prezentacje na tyle, na ile umiałem wtedy, czyli jedyne do czego potrafiłem dojść samodzielnie to do 4 warstw prezentacji. To jest taka teoria, którą dziś obwoźnie głoszę, jak taka wywłoka konferencyjna.

Ona jest w internecie –  podlinkujemy film, gdzie opowiadasz o 4 warstwach. Polecam zobaczyć, jak się robi dobre prezentacje. Po tym będziecie wiedzieli już do końca życia. Masz 4 warstwy i to sobie wyliczyłeś, czyli zamiast słuchać, zacząłeś intuicyjnie wyczuwać co tam jest i analizować… Co analizować?

KK. – Dlaczego prezentacje są fajne, co sprawia, że jednych chce ci się słuchać i oglądać a innych nie. Okazało się, że to jest temat olewany przez cały świat. Dziś wiem, co trzeba zrobić, żeby zrobić to dobrze. Jak zacząłem mówić, że zajmuję się prezentacjami, przychodziły proste zlecenia pocztą pantoflową. One miały jedną cechę wspólną. Miały wszystkie fatalny brief. Miały brief, który uniemożliwiał realizację tego dobrze, ponieważ brzmiał mniej więcej tak: mamy dobrą prezentację, zróbcie nam ładne slajdy. Więc można to porównać do stwierdzenia: mam naprawdę ważny wyścig, zróbcie mi super-ładną karoserię… To jest ten level absurdu, czego wcześniej nie wiedziałem. Nie mam wielu talentów, ale jestem bardzo wytrwały. Wkurzało mnie to, że intuicyjnie wiem, że nie mają racji i dążyłem do tego, żeby im to skorygować. Dostarczyć dobry produkt.

Co było nie tak w tej prezentacji? Wiesz, ja mam moich słuchaczy, których bardzo lubię i są młodzi. Jeszcze się uczą, więc mają często te pierwsze prezentacje przed sobą, nawet te na uczelni. Ludzie mdleją występując przed grupą piętnastoosobową, gdzie nic nie zależy od tego, jak wystąpicie. To jest nic istotnego, najwyżej dostaniesz złą ocenę z prezentacji na uczelni.

KK. – Zależy gdzie… Na uczelni tak, ale to nie dlatego się paraliżują. W 2014 roku położyliśmy prezentację, która była naszą bardzo wielką szansą wtedy. Od tego dużo zależy.

Chodzi mi o to, że jak masz możliwość ćwiczyć w miejscach, w których nic od tego nie zależy, to jest to świetna opcja, żeby sobie potrenować i zrobić te prezentację wtedy dobrze. Co tutaj nie wyszło na tej prezentacji?

KK. – Wiele rzeczy… My mieliśmy zarysy tej teorii – przynajmniej ja – ale oczywiście robiłem dwieście innych rzeczy w życiu wtedy i nic tak naprawdę wyczerpującego. Dostaliśmy taką dziką kartę od organizatorów. To jest temat na osobny podcast, dlaczego to nie wyszło. W skrócie nie wyszło, a mogło wyjść. Wybraliśmy najtrudniejszą możliwą formę realizacji czyli w parach. Jest sto razy trudniejsza niż 1:1. Ludzie na Infoshare słuchający prezentacji, mają swój poziom oczekiwania. Na przykład wczoraj na marketing stage cudownie parę osób pokazało, jak należy robić prezentację, a dwie osoby tak zaryły brodą o ziemię, że tam będą ślady tyle samo czasu co do nas od dinozaurów. I to widać. My aż tak tego nie położyliśmy, ta prezentacja wisi w Internecie. Dla mnie to jest przypomnienie, aby mieć dużo pokory w życiu, że wszystko się może wysypać. W każdym razie prezentacja w parach jest bardzo trudna.

Intuicyjnie się wydaje, że to jest spoko, bo ktoś Ci podrzuci tekst.

KK. – Nie. Jest trudniej, bo musisz uważać na dwie osoby. Na siebie i na partnera. My mieliśmy wczoraj prezentację z Janiną. Oboje mamy na koncie powyżej 1000 prezentacji na dużych salach. To jest dużo trudniejsze dla nas we dwoje. Pomimo że znamy się, mamy scenariusz, wszystko jest dopięte, to i tak jest to trudniejsze, niż samodzielnie.

Dlaczego?

KK. – Chodzi o synchrony, scenariusz. Czyli taka sala, która ma 400 osób, ma bardzo dużą bezwładność. Oni ci nie przerwą… A jeśli ci przerwą, to sporadycznie, więc oni pójdą dokładnie za tym, co im podasz. Jeżeli masz skuteczny śmiech – jeden na minutę – to oni będą rytmicznie pobudzani. Będą chętnie cię słuchali. Jeżeli regularnie podnosisz pytania, prowokujesz ciekawość, tworzysz jakiś suspens, bo to się da zrobić, to oni cię słuchają… Natomiast ta sala też bardzo szybko odpływa, więc w momencie, kiedy się jakkolwiek zgubisz, to jest jak sztafeta, jak sobie źle przekażesz pałeczkę – ja bym nie dowiózł Janinie narracji do miejsca, na które się umawiamy, że ona idzie dalej, to ona musi to bardzo szybko skorygować, tak żeby wyglądało, że tego przerwania ciągu przyczynowo-skutkowego nie ma. Jeżeli przerwiemy ten ciąg przyczynowo-skutkowy, który stosunkowo łatwo osiągnąć, kiedy się skoncentrujesz na tym, co mówisz jak mówisz samodzielnie, to ona musi go znaleźć i pociągnąć go dalej, bo jeżeli nie, to właśnie straciłaś publiczność. Możesz ich odzyskać, ale to odzyskanie jest nieporównywanie trudniejsze do tego, jak jesteś sama.

Czyli na początku nie bierzemy sobie koleżanki do pomocy, bo razem będzie raźniej i będziemy stać za rączkę i sobie razem prezentować.

KK. – Nie. Mogę to powiedzieć jeszcze parę razy, ale to dalej będzie „nie!”.

Występowałam z moim mężem. To jest najgorsza rzecz na świecie, bo nie dość, że wstępujesz z kimś, to jest twój mąż. Potem nie dość, że musisz to dobrze poprowadzić, to będzie, że na przykład mówisz za dużo, gwiazdorzysz…

KK. – Dlatego nigdy nie występowałem z mężem. To jest powód.

Nie polecam występowania z mężem. 

KK. – Obiecuję, że nigdy w życiu nie wystąpię z moim mężem.

Dobrze, co tam jeszcze dalej na temat stand up’u? Opowiadasz nam inspirujące historie na temat prezentacji, mówisz, że publiczność ma się zaśmiać raz na minutę…

KK. – Nie, to nie jest tak, że ma się zaśmiać …

Czyli co? Czy w ogóle ma zareagować raz na minutę? Jaki to jest wskaźnik?

KK. – Nie ma odpowiedzi na to pytanie w postaci: musi być tyle rzeczy. Prezentacja jest wielowarstwową mieszanką i tak jak masz film, w którym się ani razu nie zaśmiejesz, a może cię bezgranicznie wciągnąć, tak masz prezentację, w której możesz przez pół godziny być zahipnotyzowana i ani razu się nie zaśmiejesz, a ona będzie wspaniała. Są też takie filmy, w których jak się nie zaśmiejesz, a to jest komedia, więc powinnaś się śmiać, to nie jest dobra komedia. Dlaczego? Bo się nie śmieją. Więc na tym to polega. Zależy od stylu prezentacyjnego, od wielu rzeczy. Przykładem tego jest Michał Szafrański, u niego się ludzie rzadko śmieją na prezentacjach. Wczoraj przeprowadził spotkanie autorskie na temat książki, które nie da się określić inaczej jak wzruszające. Tam pojawiły się momenty śmiechu, głównie na sarkastyczną postać Arleny Wit, która prowadziła ten wywiad. To był śmiech, na który mówię komedia głęboka. To jest taki śmiech, który jest trochę na granicy radości, że cieszysz się, że tej osobie się udało, która miała cały czas pod górkę. Takie śmiechulki z gwałtownego rozluźnienia napięcia. Taka ciekawostka, coś, czego nauczyłem się właśnie w Stand Up Polska i za co będę bardzo wdzięczny Czarkowi Jurkiewiczowi i Sebastianowi Rejentowi, to śmiech bierze się z trzech powodów: z uczucia wyższości nad osobą, z której się wyśmiewamy. Jak ktoś wpadnie na pomysł, że zrobi nowy rodzaj kryptowaluty oparty na swoim imieniu, to po prostu jest powód do śmiechu

Nie wiem do czego nawiązujesz, ale rozważam to.  

KK. – Druga kwestia to jest po prostu zaskoczenie – w tym przypadku kryptowaluty też by pasowały, bo nie mogłeś na to wpaść. Jakiekolwiek zaskoczenie, taki stary one-liner, który wyświechtałem wiele razy i powiem go jeszcze raz: moja żona odeszła z moim najlepszym przyjacielem pół roku temu, strasznie mi go brakuje. I to jest na zaskoczeniu oparte. Żart, który na pewno słyszałaś pięćset razy już.

Słyszałam, bo jeżdżę za Tobą z konferencji na konferencję i słuchałam Twoich wypowiedzi. Ja ostatnio wymyśliłam żart i nie wiem, jak go zakwalifikować. Nie wiem czy to jest ten żart bazujący na wyśmiewaniu. Ja mam taką taktykę, że zazwyczaj cisnę sobie i wymyśliłam żart, który ciśnie po mnie na trzech płaszczyznach.

KK. – Scena jest Twoja.

Mogę ci go opowiedzieć? Tylko, żebym go nie spaliła.

KK. – Zero stresu, śmiech jest na tyle wredny, że widać czy Ci się udało go dobrze podać.

Ja się zawsze śmieję ze swoich żartów, więc jedna osoba już się będzie śmiała.

KK. – To jest trochę za mało…

To jest żart, który wymyśliłam po tym, jak byłam na spotkaniu dla kobiet, które nazywało się Fake Off. To było spotkanie, na którym były same ładne dziewczyny i rozmawiałyśmy sobie o tym, jakie jesteśmy, ale wyszło z tego spotkanie ładnych dziewczyn, które rozmawiają o tym, że im się rozdwajają końcówki włosów.

KK. – Poważny problem, nienawidzę tych końcówek, dlatego ścinam krótko… Po prostu opowiedz żart, będę uprzejmym słuchaczem.

Wymyśliłam, że jestem tak leniwa, że jak ludzie stali w kolejce po rozum, to ja stałam w kolejce po wąsik, bo była najkrótsza kolejka…

Możesz się zaśmiać głośniej, żeby mi było miło. Starałam się. To wymyśliłam na tamtym spotkaniu. Jest zabawny?

KK. – Tak, z eskalacją. Te wszystkie żarty, które są oparte na tym, że jestem tak leniwa, że… On ze mną troszkę mniej rezonuje, dlatego się nie zaśmiałem. Żart – im dotknie bardziej problemu, który jest ci bliski, tym jest dla ciebie śmieszniejszy. Ten współczynnik nie tyle w żarcie, co w całym storytellingu nazywa się liability.

Czyli nie mogę tego opowiadać w podcascie, bo jest za dużo mężczyzn.

KK. – Możesz, po prostu nie będą mieli z tego beki…

Zobaczymy… My mamy taką umowę ze słuchaczami, jak im się coś nie podoba, to nie piszą tego, bo jest mi przykro, tylko piszą „góra pisze się przez Ó zamknięte”. Wtedy wiem, że im się coś nie podobało, więc tym razem też możecie tak napisać. Jak Wam się kawał nie podobał, to wchodzimy na Facebooka, Instagram. Taki nasz wewnętrzny kod. Moi słuchacze są mili i tak mi piszą wtedy. Zgubiliśmy się… Ja opowiadałam kawał, który wymyśliłam. Zawsze się kompromituję w moim podcaście. Dajesz dalej, bo ja nadal nie wiem ,co z tym stand up’em.

KK. – Więc jestem w momencie, kiedy zobaczyłem, jakie są niezbędne komponenty do prezentacji i okazało się, że żeby zrobić dobrze całą metodykę którą sobie wymarzyłem, potrzebuję zaciągnąć wiele elementów z warsztatu aktorskiego, scenopisarstwa, pisarstwa, komedii. Jeżeli to się da zrobić, a wydawało mi się, że się nie da. Też z designu, bo są ważnym elementem, mogą ci bardzo łatwo zepsuć wystąpienie. Taki był plan na początku, że to są obszary, w których będę szukał informacji. Czyli będę sprawdzał, jakich sztuczek używają ludzie, którzy dobrze żonglują rozrywką. Prezenterzy i wykładowcy rzadko robią to dobrze. Jest warstwa wartości, która należy do eksperta, ale im większa sala, tym – ogólnie rzecz biorąc – większe znaczenie będzie miała forma. Mała sala nie ma tego problemu, bo jak widzisz, że nie reagują, to dążysz do dyskusji i wymieniacie się informacjami. Nie będziesz dążyła do dyskusji z salą trzystuosobową, bo to się nie uda. Więc po prostu szukałem, co robię źle. Bardzo zainspirował mnie mój przyjaciel, który jest oraclowcem. Zajmuje się oraclem czyli taką technologią do baz danych. Jest super bystrym typem, genialnie występuje i jest techniczny. W takim sensie, że jest programistą i administarotrem. To nie jest osoba, która ci się kojarzy z genialnymi wystąpieniami, a dlatego, że jak był w liceum, miał swój kabaret i był wkręcony w warsztaty teatralne. Myślę sobie, jak ty to zrobiłeś, że się tego nauczyłeś. Jeździłem na warsztaty, 3 miesiące raz na tydzień spotkania, robisz warsztat i inne dziwne rzeczy. Pomyślałem, że znajdę sobie kurs aktorski, na pewno coś takiego jest, wtedy będę rozjebujący. Faktycznie, zrobiłem studium aktorskie w rok i uczyłem się różnych dziwnych technik, które możesz wykorzystywać na scenie ale nie 1:1, bo to jest inna scena. Scena teatralna jest inna niż prezentacyjna. Uczysz się na przykład interpretacji tekstu albo reakcji na publiczność. Uczysz się odgrywania pewnych ról, wchodzenia w postaci itd. Część z tego elementu dało się wyciągać. Po roku tego mojego rozpaczliwego eksperymentu, właściwie po dwóch latach, okazało się, że gówno umiem. Okazało się to właśnie na tej sali. Razem z moim przyjacielem od oracla dostaliśmy dziką kartę na Infoshare, gdzie byliśmy już drugi raz. Rok wcześniej byliśmy na bardzo małej sali z prelekcją techniczną i przyjechaliśmy tutaj mówiąc o prezentacjach. Ja robiłem prezentacje o zarządzaniu projektami czy innych rzeczach, którymi zajmowałem się przez dwa lata i przyjechałem tutaj z pierwszą prezentacją o prezentacjach na dużą skalę, która była dla mnie wielką szansą. Ja sobie to przeskalowałem w życiu. Mówię „kurdę, jak to zrobię dobrze, to posypią się leady, rozpocznę prezART’a, czyli tę nową markę, która mi tam w głowie świtała i wszystko się ułoży”. Jak spieprzyliśmy tę prezentację to powiem ci, że …

To jest przerażające, co do tej pory co powiedziałeś, bo najpierw miałeś te wiedzę techniczną na temat różnych programów, uczyłeś się designu i potem uczyłeś się w szkole aktorskiej i to wszystko po to, że spierdolić prezentację…

KK. – Dokładnie tak… Dobrze zrozumiałaś. Do tej pory jest taki właśnie ciąg. Trochę to przeskalowałem, bo w trakcie tego okresu, jak się uczyłem designu i gadałem o prezentacjach, to miałem też małe eventy na które jeździłem. Mało mówiłem o samych prezentacjach, dużo mówiłem o innych rzeczach, typu zarządzanie projektami czy czymś, czym się po prostu zajmowałem. One były bardzo ciepło przyjmowane przez publiczność, tylko na mniejszą skalę. Powiedzmy 70 osób. Maksymalnie 150 osób. Przyjeżdżając na Infoshare, dostając dużą salę na 500 osób i wybierając sobie najtrudniejszy format i nowy materiał, którego nie przegadaliśmy, popełniając wiele błędów po drodze w przygotowaniu, te prezentację położyliśmy. Wydawało nam się, że może nie – byliśmy tymi typami, którzy chodzili po publiczności i pytali, jak nam poszło, mimo, że ludzie wychodzili w trakcie. Mam to nagrane, jak ktoś ma ochotę to zhejtować.

Co ludzie mówią, jak się ich pytasz „jak poszło”? Mówią uprzejmie?

KK. – To zależy jak Ci pójdzie.

Co Wam mówili?

KK. – Niewiele rozmawialiśmy na ten temat. Ja miałem jeszcze wtedy paskudną wadę wymowy. Naprawdę masakryczną. Zniechęciłem się, zabolało mnie to strasznie. Był to największy punkt zwrotny. Wtedy stwierdziłem, kurwa, no nie, musi być inna droga. Łysy wrócił do oracla i stwierdził, że nie będzie się tym zajmować, bo za długo to schodzi i to nie jest mu potrzebne. Ja stwierdziłem, że nie mam za bardzo drogi powrotnej, mogę wrócić do czegoś, czego i tak już za bardzo nie chcę robić albo będę dalej ten temat drążył. Wtedy zrobiłem w geście desperacji whiteboarda. Pierwszego whiteborda jakiego przygotowaliśmy. Ja pomyślałem, mamy naprawdę mega fajne odkrycie w postaci tych 4 warstw. Nikt wcześniej tego nie zrobił i zaraz mi ktoś podkosi tę teorię. To tak jest, że jak usłyszysz od kogoś, to potem ktoś inny powie, że to jego itd. Skoro ja nie mogę tego przekazać, to zrobię to w formie whiteboarda. Whiteboard jest to taki rodzaj animacji, w której ręka rysuje, do tego lektor gada wyjaśniając. Explainer video – wyjaśnia jakieś zjawisko. Ja się tym zafascynowałem patrząc na najlepsze whiteboardy na świecie – RSA ANIMATE. Czyli tych, którzy skracają prezentacje TEDowe i przedstawiają je w formie whiteboardów, co wygląda fenomenalnie. Genialny rysownik, tam wszystko było super. Ja stwierdziłem – zajebiste! My to zrobimy. Znalazłem rysowniczkę, znalazłem animatora, pomyślałem, że to nie wydaje się być trudne. Więc skondensowałem przekaz naszej prezentacji do 18 minut. Nagraliśmy to, zrobiłem pierwszą próbę, zobaczyłem pierwsze wyniki i stwierdziłem, że jesteśmy bardzo daleko od celu. Rok nam zajęło tworzenie tego whiteboarda. To wisi w sieci. Ja sobie obiecałem, że ja go muszę skończyć przed kolejnym Infosharem, na którego, nie mam pojęcie jak, ale jakoś się tam dostanę… Nie wiem jak, ale będzie mi się do końca życia źle spało, jeśli nie wrócę na tę scenę i nie dostanę opcji, żeby jeszcze raz powiedzieć o tym, tylko lepiej. I w międzyczasie, około marca, kiedy nadal byłem bardzo zdesperowany, bo to nadal wyglądało bardzo źle, mieliśmy 30 sekund tego whiteboarda, który wyglądał fenomenalnie. Te 30 sekund było zjawiskowe. To było takie 30 sekund, że jak je komuś pokazywałem, to było takie wow – kto to robi? My to robimy.

Ale celowałeś w 18 sekund?

KK. – Ostatecznie w 10, bo to już się skracało. Ale to było 30 sekund gotowej animacji. I tak się złożyło, że mój kumpel zapoznał mnie wtedy z Tomkiem Kammelem, na jakimś tam spotkaniu. No i pokazałem mu [Tomkowi] to, a on powiedział: to jest najpiękniejsza rzecz, jaką widziałem w życiu. Wtedy się skumplowaliśmy i 3 miesiące później ja podstępem wkradłem się na główną scenę. Napisałem do organizatorów: „Ej, nie chcielibyście, żeby wystąpił u was Kammel? Ale bierzecie mnie w pakiecie!” – Jego byśmy chcieli, ale ciebie trochę mniej…

Więc dostałem takiego maila, ja go mam w kategorii: jest mi przykro, ale mieliście rację. Ten mail brzmiał: słuchaj Kamil, dajemy Ci główną scenę, ale jeżeli Kammel się wysypie, to nie możemy dać głównej sceny tylko dla Ciebie. Bardzo mnie to bolało, ale z drugiej strony wiedziałem, że mieli rację. Zrobiliśmy tę prezentację z Kammelem, wyszła cudownie, choć było wiele problemów technicznych. Oczywiście Kammel mnie zmiótł na tej scenie, nie było co zbierać. Ja miałem najlepsze fragmenty materiału, takie że trzymasz je i wyciągasz, jak już nie masz innego wyjścia i zawsze ludzie reagują… I te moje najlepsze fragmenty były na 4, jego na 5, które te jego były normalne.

Te moje fragmenty to były takie, jakby porównując, masz Golfa GTI, tuningujesz go do 400 koni, a podjeżdża w tym momencie ferrari. Jesteś bardzo ambitnym wojownikiem, ale to cię nie uratuje. I ta prezentacja nie ochrzciła. Jak wystąpisz przed 1500 osobami i przeżyjesz i to wyjdzie dobrze, to wtedy nagle zaczynają się propozycje. Nagle stało się coś, na co bardzo liczyłem rok wcześniej – wtedy zaczęli przychodzić ludzie i mówili: „weź nas naucz prezentować!”. Oni zaczęli ode mnie wymagać czegoś, czego ja sam do końca nie umiałem, więc ja musiałem się znowu bardzo szybko uczyć. Splotło się to w czasie z tym, że przez rok, żeby się dostać na Infoshare robiłem wywiady z komikami. Poszedłem sobie na szkolenie ze stand up’u, nie wiedziałem, że takie coś jest. Skumplowałem się z Rejentem, bardzo się polubiliśmy prywatnie i uczyłem się komedii, robiłem z nim wywiady. Żaden z tych wywiadów poza wywiadem z Gizą nie ujrzał światła dziennego, bo one były tak fatalne. To był moment, kiedy ja się skumplowałem ze stand up’erami i oni przyszli do mnie w tym czasie, kiedy był ten Infoshare. Powiedzieli: „słuchaj, znajdź nam jakiego managera, bo ty ogarniasz ten biznes”. Dla stand up’erów wtedy słowo manager było pokryciem całego obszaru biznesowego. Nie wiedzieli dokładnie, czego potrzebowali. „ – Ale Maciek, czego potrzebujecie?” „ – No mamy fajny produkt, nikt tego nie kupuje, nie jesteśmy w stanie się z tego utrzymać itd. Mamy taki stary kartofel, którego nikt nie chce kupić, możemy to rzucić, ale bardzo to lubimy itd.” I ja tak wtedy: „stary, ale ja to zrobię”.

Kiedy to było?

KK. – Maj 2015, tuż przed ekspansją stand up’u w Polsce. Ja stwierdziłem, to zróbmy deal – ja bardzo szanuję to, co wy zrobiliście. Nauczcie mnie komedii, a ja wam postawię ten biznes. Przeprowadzę się do Warszawy, IT School musi sobie radzić sam. Oni się zgodzili, powiedzieli, że to będzie w tym przypadku tragicznie trudne i może się nie udać. Jeżeli się nie uda, to nie miej pretensji. Po prostu to może nie być dla każdego. Ja im postawiłem ten biznes, znalazłem człowieka, którego wstawiłem jako managera. Ja się przy tym uczyłem komedii. Taka toksyczna miłość była, ale wszystkim wyszła na dobre.

Managerowanie stand up’erom polega na tym, że musisz im ogarniać występy, rozreklamować i oni po pewnym czasie występowali w TVN na roast…

Jest jedna trudna rzecz, jeżeli komik jest znany i dziedzina jest znana, czyli jakbyś teraz dostała Ani Mrumru do managerowania, to co właśnie mówisz, wygląda tak: jeżeli Stand up jako zjawisko nie jest znane, a w 2015 roku nie było znane, co może się wydawać dziwne. W Polsce nie było znane, było bardzo niszowe, mało kto to w ogóle kojarzył, wszyscy mówili na stand up – kabaret. Lubisz stand-up? Tak – neonówkę. To było bardzo trudne, żeby przebić się do świadomości, że coś takiego istnieje i to zadanie z punktu widzenia managerskiego było ekstremalnie trudnie. Ja tez robiłem równolegle prezART’a, częściowo byłem zarządzającym w IT School w Poznaniu i jednocześnie odpowiadałem za marketing w firmie oraclowej mojego przyjaciela. Wtedy rozpoczął się Armagedon. W 2015 roku stwierdziłem, że poprowadzę te 4 firmy przez jakiś czas, a potem się jakoś ułoży. Jednak nie. To jest taka scena w stylu: jeden ziomek, który sobie napiętrza na pianinie na sznurku a drugi ma to chwycić. Przez 2 lata ten armagedon trwał. To się strasznie zażyłowałem.

Dwa lata udało ci się ciągnąć wszystkie tematy naraz?

KK. – Udało? To jest za dużo powiedziane, ale udawało się nie umrzeć. W tym momencie rozstaliśmy się ze stand upem, ja też nie byłem w stanie już wytrzymać takiego tempa, wszyscy mieli do mnie pretensję. I słusznie. Ja nie dociągnąłem paru tematów, zrobiłem parę rzeczy bardzo źle. Stwierdziłem, że jednak za dużo tego jest i zaczynałem obcinać. Jak się rozstaliśmy z tym stand up’em, to był super ciekawy moment. Jako jedna z nielicznych osób na scenie prelegenckiej rozumiałem komedię. Trudno powiedzieć, że byłem komikiem, nadal nie jestem. Myślę, że w kategorii stand up’u to nawet Janinie byłoby trudno, a ona komediowo myślę, że jest ode mnie lepsza. Myślę, że i ona by nie zrobiła stand up’u tak z buta, tylko trzeba byłoby to przygotować. Najgorszy komik z wiedzą merytoryczną i przygotowanym materiałem będzie najlepszym stand up’erem wśród spikerów. I to się właśnie stało. Ja wtedy przez te dwa lata bardzo mocno stawiałem na to, że warunkiem koniecznym jest to, że ja muszę rozwijać się scenicznie i muszę to sobie zrobić tak, że będę Tkaczykiem prezentacji.

W polskiej scenie jest też Piotr Bucki, on ma też wielkie przygotowanie aktorskie, profesjonalny warsztat. Cała jego wiedza i to wszystko by nigdzie nie trafiało, gdyby nie to, że on ślicznie wygląda w białej koszuli, ładnie, donośnie i głośno mówi i wie, gdzie zrobić pauzy i jak to wszystko przekazać, żeby to trafiło.

KK. – Piotrka Buckiego spotkałem też w tym budynku. W ogóle ten budynek jest dla mnie największym [nieczytelne słowo] w życiu. Na tamtej sali  prowadziłem w 2016 roku wystąpienie, które potraktowałem jako przygotowanie do Infoshare, część tego materiału powtórzyłem później. To już był materiał rok lepszy niż wtedy, kiedy byłem z Kammelem i wtedy to już było na tym poziomie, na którym Kammel był rok wcześniej. I to już naprawdę było niezłe. To jest taki fajny moment. Jest takie fajne, tandetne motywacyjne powiedzenie: „Jak Ci siądzie w dobrym miejscu to jest ‘work hard until your idols become your rivals’” – Pracuj ciężko, aż twoi idole staną się twoimi rywalami. Ten rok był dla mnie makabrycznie trudny. Ja się uczyłem ze stand up’erami, ja wiele rzeczy spieprzyłem po drodze. Właśnie ten 2016 rok, przyjechałem tutaj, na kompletnie nieopłacalną konferencję. Do dziś to mam, że każde zlecenie, które biorę… nie patrzę tylko na to, ile z tego mam, ale patrzę na to, ile mi za to zapłacą i ile będę warty, jeśli wykonam to dobrze. Ta suma jest dla mnie dużo ważniejsza niż bezpośrednia korzyść na koncie. Czyli czasem bierzesz zlecenie za darmo, ale jeśli wykonasz to dobrze, to twoja wartość rośnie. Bardzo rośnie, nieproporcjonalnie do tego, jeśli robiłabyś tylko droższe zlecenia. Czyli jeśli masz szkolenie do poprowadzenia za 2000 zł i drugie do poprowadzenia za 4000zł to które weźmiesz? Długo się nie zastanawiasz, pewnie to droższe… Ale jeżeli poprowadzisz to za 2000zł i zrobisz to dobrze i ma kilka takich elementów, które sprawiają, że jesteś dużo lepsza, później to twoje stawki rosną nieproporcjonalnie.

Ja biorę te za 2000 zł jeśli mnie bardziej bawi i dlatego nie mam nowych drogich samochodów.

KK. – To też jest bardzo ważne kryterium, bo w sumie jesteś lepsza w tym, co cię bawi…

Dojechaliśmy do tego momentu, gdzie byłeś na Infoshare i się wypchnąłeś a  teraz współpracujesz z Janiną. Twoja firma i to czym się teraz zajmujesz, to jest robienie prezentacji? Robisz to za ludzi na zlecenie, jeśli ktoś potrzebuje pomocy i chce dobrze występować… Ale też układacie całe prezentacje od początku. A jak to się stało, że z Janiną teraz działasz?

KK. – Skracając do 30 sekund, to na tym nieopłacalnym wykładzie był Bucki i Tkaczyk. Podszedłem do Buckiego, mówię: „stary, pierwszy raz widziałem, że ktoś mi powiedział nowe rzeczy w prezentacji od bardzo dawna, więc bardzo chciałbym zrobić kiedyś z tobą prezkę. Wiem, że jesteśmy konkurencją i to nie ma sensu, ale zróbmy to”. Bucki, stwierdził, że to super pomysł i zrobiliśmy I Love Marketing. Wygraliśmy to, nauczyliśmy się po drodze makabrycznie dużo. Skumplowaliśmy się, zaprosił mnie na tę imprezę, na której ty mnie widziałaś w Gdańsku. To było po Infoshare bezpośrednio. I to było po mojej najlepszej prezentacji w życiu. Ja miałem wtedy 4,97 w ankietach z Infoshare. Bezpośrednio po tym pojechałem w straszliwej formie na ten wykład i mówię do Piotrka, że robię to tylko dla niego. Byłem tak wycieńczony, mówię: „Piotrek, ja zrobię swoje, potrzebuję 7 litrów kawy i biletu do Warszawy”. I wtedy wyszła Janina na scenę i mówię: „O mój Boże… Kim ty jesteś i gdzie się ukrywałaś i jak to jest możliwe, że cię jeszcze nie widziałem na mojej prezentacyjnej mapie. Jesteś najpiękniejszym pierwiastkiem komediowym, jaki widziałem w życiu”.

Naprawdę widziałeś Janinę wtedy pierwszy raz w Gdańsku?

KK. – Ja nie wiedziałem, w ogóle, że istnieje ktoś taki. Powiedziałem: „nie wiem skąd się wzięłaś, ale to było przefenomenalne!” Badam komedię, szukam kogokolwiek, kto się zna na komedii w prezentacjach odkąd wszystkie struktury zjadłem. Mówię: robisz wszystko w punkt, robisz lepsze żarty niż stand up’erzy. Okazało się, że Janina wiedziała, kim jestem. Wtedy narodziło się nasze prezentacyjne małżeństwo i stwierdziliśmy, że pracujemy tu nad projektami, które będą miały tę dewizę, że zarabiamy na nich ,ale niech ten każdy projekt będzie nas przesuwał do TED Global. To się nazywa commander’s intent. Jeżeli masz jakiś cel i on jest wyraźny, np. twoim celem jest wystąpić na TED Global za ileś lat, to jeżeli robisz rzecz A to czy ona przybliży cię bardziej do tego bycia na TED Global, czy niż jeżeli nie zrobisz rzeczy A. I to nie da się tego pomylić, bo masz dwie możliwości. My sobie tak założyliśmy, ten ostatni rok, jeśli chodzi o współpracę z Janiną. Mam wrażenie, że wiemy na temat tej prezentacji praktycznie wszystko dzisiaj. Janina też się kumpluje z Buckim, więc ta nasza synergia prezentacyjna sprawia, że mamy super szczelny system filtrowania. Bucki powie Ci wszytko na temat procesów poznawczych, Janina wszystko na temat komedii, ja bardzo dużo na temat storytellingu i też trochę na temat komedii. Ta nasza bańka do wymiany wiedzy okazała się być wreszcie rozwiązaniem czegoś, czego zacząłem szukać w 2012 roku. Można to skwitować, że ja chcesz zrobić coś naprawdę zajebistego i robisz to po raz pierwszy i nikt tego nie robił wcześniej, to musisz być mega cierpliwa i to się nie uda w 3 tygodnie.

To wasze wystąpienie będzie gdzieś w Internecie?

To jest dobre pytanie – nie wiem. Obejrzymy, to zdecydujemy.

 

2 odpowiedzi do “23 – Kamil Kozieł czyli od miłości do luksusowych samochodów do teorii czerech warstw prezentacji”

  1. Ciekawy podcast w sumie ! właściwie dopiero tu trafiłem 🙂
    Miejscami niestety prowadzącej nie da się zrozumieć…
    a i tragiczny jest odtwarzacz na tej stronie – nie da się wygodnie przewinąć, przyspieszyć itp. idealnie byłoby wrzucić do itunes, spotify

    1. Problemu z prowadzącą nie da się łatwo rozwiązać bo taką ma wadę fabryczną. Jak się ekscytuje to czasem bełkocze 🙂

      Łatwo sobie możemy poradzić z odtwarzaniem bo Pogaducha jako jeden z nielicznych polskich podcastów jest prawie we wszystkich aplikacjach czyli na iTunes ( domyślnej apce Podcast), na Spotify, w Lectonie i reszcie aplikacji na androida 🙂
      pozdrawiam Asia

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *